Mam kolegę - stoczniowca. Pracuje dla małej spółki, która jest podwykonawcą dla większej spółki, która jest podwykonawcą... itp. Przez wiele lat pracował na umowie - zleceniu + część kasy na czarno. Jego kolega ma firmę, która wystawia fakturę jego 'pracodawcy', on dostawał część kasy na zleceniu, część pod stołem. Sam tak chciał, był z tego powodu zadowolony, bo nie chce dawać ani grosza więcej, niż musi 'tym ch...om z rządu'. W ZUS nie wierzy, bo i tak wszystko rozkradną.
Przez wiele lat zadowolony był z tego układu bardzo. Bo im mniej tym 'ch..' z rządu dawał kasy, tym było lepiej. W dobrych miesiącach potrafił na rękę z nadgodzinami przynieść 4000 PLN.
Istotna informacja - zadowolony był wtedy, gdy jeszcze nie funkcjonowało określenie 'umowa śmieciowa'.
Minęło parę lat. Kolega mimo, że bardzo inteligentny, to ogólnie wyrywny. Szybciej myśli, niż pomyśli. Emocjonalny, znaczy. Szczególnie po alkoholu. A w stoczni, jak to w stoczni - po paru latach coraz więcej było momentów, w których z pracy wracał już lekko wcięty. I o polityce, o życiu, o rządzie - z kolegami stoczniowcami często pod wpływem rozmawiał. Jako, że młody, to 'związkowcy' się do niego dorywać próbowali, długo się bronił przed 'nierobami' i wmawiać im sobie głupot nie dawał, ani na wycieczki do Warszawy namawiać się nie dał ("Chodźcie, popalimy opony przed sejmem, pokrzyczymy, wycieczka do Warszawy będzie na koszt pracodawcy, tylko pamiętajcie - pijemy dopiero w drodze powrotnej"). Kolega ze Śląska jest, był więc odporny na 'związkowe gadanie'.
W każdym razie - parę lat stoczni i alkoholu zrobiły jednak swoje - stawał się coraz bardziej podatny na wpływy populistycznego gadania, którego na stoczni pełno. Zaczęła mu przeszkadzać forma jego zatrudnienia. Poszedł na wojnę ze swoją firmą, on chce umowę o pracę, i już. Pytam go, dlaczego - bo byłem ciekawy, jak się zmieniło jego zapatrywanie na to, czy trzeba dawać kasę rządowi, czy nie. W końcu na rękę dostanie pieniędzy mniej, i to znacznie. Otóż - nie zmieniły się. Ale - powiedział, że chce w końcu mieć ubezpieczenie zdrowotne. Mówię mu, że przecież może sobie sam prywatnie wykupić normalne NFZowe ubezpieczenie, podobnie ubezpieczenie emerytalne i że wyjdzie go to taniej, niż przepuszczać to przez umowę o pracę. Najpierw mi nie wierzy. Że może sam sobie opłacać NFZ nie wierzy. Emocje w dyskusji rosną. Pokazuję mu, ile na całej operacji jest finansowo w plecy. Ciągle upewniając się, że 'w emerytury nie wierzy', i że nie chce dawać kasy 'dla zusu i rządu'. Mam dysonans. W końcu dochodzimy do sedna. Jak zdał sobie sprawę z tego, że finansowo straci, to drżącym z emocji głosem powiedział:
"nie jestem śmieciem, i nie chcę być na śmieciowej umowie, bo nie jestem śmieciem".
Kilka lat kampanii marketingowej zrobiło swoje. Powtarzanie sformułowania 'umowa śmieciowa' sprawiło, że - mimo, że był na takowej umowie z własnego wyboru, do tego ciesząc się, że robi w konia tych 'łobuzów z rządu' - zaczął się czuć jak śmieć, szczególnie po wypiciu. Teraz zamiast po dwóch piwach chwalić się tym, że robi w konia 'łobuzów z rządu', chwali się tym, że nie jest już śmieciem. Że pokazał im, bo się uparł i umowę nieśmieciową dostał.
Teraz ma mniej kasy, ale nie jest w swoich oczach śmieciem. Jeszcze kilka lat temu tak o sobie nie myślał. Myślał o sobie 'zaradny, robiący w konia tych z rządu'. Wystarczyło powtarzać 'umowa śmieciowa', i to się zmieniło.
Język określa świadomość.